Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Mogilna T. 1.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niezawodnie — szanowny prezesie, na to mamy dosyć czasu — tylko — rzekł prawnik — my z powołania jesteśmy, musiemy być przewidujący, wszyscyśmy śmiertelni, są wypadki, okoliczności, i dla tego należy rzeczy wszechstronnie zawsze rozważyć.
Doktór Wolar rzekł głosem powolnym a poważnym:
Ponieważ się stało, ponieważ prezes każesz mi wypowiedzieć hypotekę i zobowiązałeś się przyjąć summę, nie ma tu już co mówić, ale, gdybym wprzódy był do rady wezwany, powiem szczerze, odradzałbym.
— No, to już wiem o co ci idzie, poczciwy wuju i zacny przyjacielu, odezwał się śmiejąc Roman, przyznaj się, że podzielasz tę przesądną trwogę, którą mają niemal wszyscy do tego Larisch’a. Ja tego nie rozumiem, że fakt jest, że go się strasznie boją.
Adwokat popatrzył chwilę z wielką uwagą na prezesa, jak gdyby tym czasem zbierał myśli i zastanawiał się co ma odpowiedzieć — potem lekki uśmiech musnął mu usta, i rzekł z westchnieniem.
— Obawa przesądna zapewne, nie można znaleść nic przeciwko zacnemu panu Larischowi, ale jest rzeczą pewną, kochany prezesie, że traktuje każdy interes niezmiernie pedantycznie, ściśle i gdzie idzie o grosz, jest nieubłagany.
Prezes począł się śmiać głośno.
— Mój drogi doktorze, odezwał się, najlepszym dowodem, że go ogadują, jest sposób w jaki sobie ze mną wczoraj postąpił. Ułożyliśmy się bez żadnych formalności na słowo, nie wymagał kartki żadnej, nie żądał opisów i wetknął mi bez rewersu pięć tysięcy