Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż się tak rzucasz i gniewasz...
— Bo mnie to przerywanie mięsza. Na czem-że stanąłem?...
— Jedziesz — stęknął Seweryn.
— Jadę, jadę, jadę, jadę... państwo znają drogę odemnie ku Nakotom, droga piekielna! z korzenia na korzeń, z pnia na pień, z dyla na dyl, stuk, pęc, łup... okropna droga.
Jadę, jadę, przebyłem groblę do Nakotów prowadzącą, szatańską, nabiłem Trofima dobrze w plecy, za każde szturchnięcie, już widzę Nakoty, już się cieszę, że dalej przynajmniej po gładkiej drodze się posunę. Kończy się grobla, tuż karczma... stój! wytchnąć potrzeba, wyciągnąć się... Wyciągam. Aż tu... powóz przed karczmą... Patrzę... nieznajomy. Co za licho. Znam wszystkie powozy w sąsiedztwie; konie pocztowe, powóz nie wytworny, ale porządny dość, tylko że obłocony, owalany. Jakiś lokaj chodzi i tabakę zażywa, jakiś jegomość otwiera drzwiczki i wyłazi. Ja... niby za potrzebą zbliżam się, mijam. On do mnie:
— Za pozwoleniem waćpana dobrodzieja!
— Co pan rozkaże?
— Pan z tych stron?
— O milkę...
— Zna pan Górów?
— Jak moją kieszeń... przyjaciel mój pan Kulikowicz tam mieszka.
— A więcej nikt?
— A, pan krajczy!
— A więcej nikt?
— A nikt.
— A kogoż pan potrzebujesz? — pytam tedy.