Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale mów-że panie Hasling.
— Właśnie chciałem mówić.
Trzeba wiedzieć, że nikt marudniej nie opowiadał, więcej śliny nie łykał, nie chrząkał, nie jąkał się, nie gestykulował, nad Haslinga. Uciekano zwykle od niego, gdy mówić poczynał, bo z szczególnym talentem każdą swą powieść poczynał prawie od potopu, a żadnej skończyć nie mógł — przerywano, bo końca by jej do sądnego dnia nie było. Zapowiedziana więc nowina, gdyby nie malujące się na całej jego postaci wzruszenie, niepokój — byłaby pewnie rozpędziła wszystkich.
— Z rana wstawszy — mówił pan Hasling.
— Zaczynaj lepiej po objedzie — przerwał pan Teodor.
— Ale proszęż mi nie przeszkadzać!
Słówka tu wyrzucić nie można... Zrana tedy wstawszy.
— A czy nie możnaby w krótkości tak, sumaryjnie — szepnął ojciec.
— Opowiem jak najkróciej, tylko mi dajcie mówić państwo.
— Otóż tedy... Na czem-że stanąłem?
— Z rana wstawszy! — powtórzył pan Teodor.
— Tak jest, z rana wstawszy, panu Bogu się pomodliwszy...
— Kochany panie, a nie możnaby tych drobnych szczegółów...
— Jak mi Bóg miły, jadę nic nie powiedziawszy, jeśli mi państwo nie dozwolicie detalicznie wszystko opowiedzieć.
I ruszył się z krzesła.
— Ale nie gniewaj-że się... siedź, mów, będziemy mieli cierpliwość... słuchamy, herbaty dla pana Haslinga.