Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słyszałem — przerwał nagle — że pan wykurowałeś hrabiego?
— Zrobiłem co mogłem w niebytności lekarza, ale nie wiem czym mu dopomógł.
— Pan byłeś u niego?
— Chwilkę...
— Śmiem pana zapytać, czy to prawda, że ta Niemka...
— Co takiego? — marszcząc się spytał Seweryn.
— Że ta Niemka śmiała napastować go. — I złośliwie się uśmiechnął.
— Napastować? mnie?
Seweryn się śmiać zaczął i widząc, że już usłużni sąsiedzi zrobili sobie pasztecik z figla tego, opowiedział jak rzecz była.
— Myśmy słyszeli — rzekł Doliwa — że to wcale byłe inaczej, że hrabia furjował, że ją uderzył, że pan...
— Daję panu słowo honoru, że było jak opowiadam.
Wyjeżdżali z lasu.
— Mogę pana prosić do siebie? — rzekł Teodor wskazując na czerniejącą nieopodal Pokotyłowszczyznę.
— Jestem nie ubrany...
— Matki mojej nie ma w domu...
— Służę panu...
Nie chciał odmawiać Seweryn, aby się bardziej w tem nieszczęsnem sąsiedztwie nie narazić. Pojechali więc ku Pokotyłowszczyźnie. Opisaliśmy wyżej króciuchno sadybę Doliwów, w której była ochota wszystkiego i pretensji pełno. Najgorszem ze wszystkiego, że długi nie dawały skutecznie rozwinąć tysiąca myśli, które państwu Doliwom przychodziły.
Dziedzińczyk był osztachetowany i osadzony, ale że sąsiadował z folwarkiem, pasły się na nim kury, gęsi i