Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co to jest?
— Nie wiem.
— Patrz waćpan, panna Marja uklękła.
— A! Seweryn!
— Co to komedja!
— Co to?
— To zaręczyny.
— Czyje! Jakto! Być nie może!
Sąsiedztwo osłupiało! Pani Doliwowa osłabła i pochyliła się na poręcz kanapy, Teodor padł w krzesło, inni rozmaitemi sposoby okazali silne uczucie, którem byli przejęci.
Ksiądz błogosławił i mieniał obrączki, nikt pojąć tego nie mógł.
— Widzisz waćpan! to zdrada! jak honor kocham, miałem nadzieję.
— Co waćpan mówisz... byłem tak przyjmowany, że mogę powiedzieć.
— Rozumie z was kto, co to jest?
— A to panie impertynencja dla nas, to finfa!
— Masz racją, kochany sąsiedzie, finfa tobie!
— Nie, tobie...
— Obudwom jeśli chcesz...
Teodor na skinienie matki przyszedł ku niej.
— Męztwa... kochanku, — szepnęła mu — nie wyjeżdżaj, wszyscy by się śmieli... Scholastyka twoja, a i ona ma tyle co Marja... zwróć się do niej. Tyś Marji nigdy nie kochał.
— Ale ona w tej sukni.
— E! to nic: kanoniczki idą za mąż byle się trafiło... Tylko żwawo, wiem że jej nie jesteś obojętny.. Oświadcz się dziś jeszcze... blisko dwóch miljonów.