Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ślał, jak sobie począć, żeby można fajkę palić w Górowie, nie rzucając kompanji? Było to zagadnienie ważne dla niego.
Wszędzie przewidywano dzień stanowczy. Nawet Kulikowicz zebrał się na nowy garnitur granatowy, który wprawdzie ręce mu walał niebiesko, ale był świeżuteńki. Biała chustka, kamizelka, kołnierzyk silnie krochmalny podrzynający uszy, dewizki błyszczące (w wódce z mydłem odmyte) zdobić go miały.
Żydzi okoliczni błogosławili myśl tej zabawy, która im robotę dała... furmani ją przeklinali z duszy całej, panowie roili wypadki ważne.
W Górowie było spokojnie.
Dom powoli stanął był na tej stopie zamożności, dostatku, która nie wymaga nadzwyczajnych przygotowań, na każdy zjazd większy... kilku kucharzy wcześnie sprowadzonych pracowali w kuchni cicho... zresztą nigdzie ruchu niezwykłego widać nie było.
Nadszedł oczekiwany wtorek.
Czemuż nie mogę opisać wam, ile od rana łajań, przekleństw, niespokojnych wyrzekań słyszeć się dały. Tam koń zakulał, ówdzie w powozie się na wsiadaniu coś zepsuło, suknie były nie pokończone, krawcy nie gotowi jeszcze. Godziny biegły szalone, opętane, wściekłe, że ich przytrzymać nikt nie potrafił. Skarżono się powszechnie na utrapiony polot czasu, który zdawał się na ten ranek nowe przyczepiać skrzydła.
Nareszcie około pierwszej, drugiej, powozy ruszać się poczęły od ganków...
— Stój, stój... chustka od nosa...
— Flakonik mój.
— Druga para trzewików...