Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zapowiadały długą słotę. Nieco dalej nad brzegiem cuchnącej, obrosłej i zielonemi skrzeki pokrytej kałuży, nazywającej się sadzawką, spacerował pozornie obojętny, ale nie bez złych myśli bocian w czerwonych butach, z bliskiego na olsze gniazda. Sroczka wrzeszczała na bzach za oficyną.
Dziedziniec wielce był ożywiony, jeśli nie ludźmi, to ptastwem; a koń ekonomski spętany przez ostrożność zawsze wielce chwalebną, zdawał się zajmować dozorem tej skrzydlatej czeredy, do której zapomniałem dodać siwe gołębie, unoszące się po nad dachy słomianemi, porosłemi zielonym aksamitnym mchem, i gdzie niegdzie nawet trawą.
Nie wiem czy potrzebnie opisuję dworek tego rodzaju, tak one jeszcze niedawno pospolitemi były u nas, tak są jeszcze pamiętne wszystkim, ze swemi akcesorjami zwykłemi, żywemi i nieżywemi. Ale któż wie, czy je wkrótce zobaczym już, czy o nich posłyszym, cywilizacja idzie ku nam tak szybko! a co gorzej poczyna zawsze wprzód działać na domy i suknie, niż na ludzi. Trzeba więc opisywać, i dworki i słomki i co tylko nieco przeszłością pachnie, bo wkrótce tego wszystkiego nie stanie. Są to zabytki starożytności.
Zaraz za dziedzińcem poczynała się wioska w jedną, łań w drugą stronę. Na lewo czerwieniał krzyż, na prawo żółciła droga ku laskowi brzozowemu, i tam dalej.
Wtył za dom był ogródek, ale ani angielski ani francuski, ani chiński; po prostu szlachecka zagroda. Środkiem ulice agrestowe, porzeczkowe, malinowe, jabłonie, stare grusze i śliwy; w bok dalej trochę... grzędy truskawek zarosłe, a za niemi utile dulci przymięszane: