Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/477

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żabińska, która znała już jej obyczaj, wiedziała, że miała nadejść godzina, kilka razy w ciągu dnia się powtarzająca, milczenia i zatopienia w sobie.
Naówczas nie mówiła nic, nie słyszała co do niej mówiono, i spokojnie dumała długo, ale z czołem pogodnem, z twarzą wyjaśnioną. Gdy za długo to trwało, Żabińska z wolna ją brała za rękę, prowadziła gdzie chciała. Szła posłuszna.
Z tego zadumania wychodziła tak nagle jak w nie wpadała, i poczynała mówić tak jakby słowa jej były dalszym ciągiem przerwanej rozmowy.
Żantyr popatrzywszy chwilę na nią, na palcach zszedł z ganku, obejrzał się raz jeszcze, i powoli znajomą ścieżynką skierował się nazad ku probostwu.
Na drodze spotkał go Juraś, ale już ubrany, z biczykiem w ręku, bo się do gospodarstwa, a potem wybierał do Kąta.
— A co? spytał Żantyra.
— Zamyśliła się, szepnął organista. Żabińska przy niej jest. Miałem strach wielki, aby nie śpiewała, bo jabym ryknął z boleści; słuchać tego nie mogę.
Poterski pobladł.
— O! rzekł: żebyś waćpan wiedział, co ja łez od tego śpiewania wylałem! Ono jej te nieszczęśliwe czasy przypomina, a uchowaj Boże, tamtych ludzi jeszcze sobie przypomni, — szaleje.
Żantyr się wstrząsł.
— Tylko jednego tego francuza, barona, który poczciwy był, można jej było przypomnieć, i nic to nie szkodzi; innych niech Bóg broni, dodał Poterski.
Organista nic nie odpowiadając, nacisnął czapkę na głowę, i dalej szedł ścieżką ku plebanii.