Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.1 Na wysokościach.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I skłoniwszy się Jadzi, która ją żegnała zimno, z uśmieszkiem na ustach, zasapana poszła do drzwi.
Tu niedaleko — oczekiwała na nią księżna. Zmierzyła ją ciekawemi oczyma; nie potrzebowała pytać: gniewna, zarumieniona twarz wydawała tajemnicę niepowodzenia. Wracała pobita na głowę.
— A co? spytała księżna.
Roza nie chciała się przyznać do klęski, jaka ją spotkała.
— Miałaś słuszność rzekła — nie pora jest jeszcze z nią mówić — nadto rozgorączkowana. Lecz, to nic nie dowodzi — to przejdzie.
— Sądzisz? szepnęła matka.
Hrabina nie umiała inaczej się wywinąć, tylko zużytym frazesem:
Tout passe, tout casse, tout lasse!
I pochyliwszy się do uścisku, prędko wprost podbiegła do przedpokoju... Rzuciła się do karety, i zawołała:
— Do domu!