Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennica na tronie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniejszemi ofiarami przebłagać. Jestem zaproszony przez króla swego na wieczerzę... z uśmiechem mi to powiedział...
Ks. de Luynes, jakby niedowierzająca, ruszyła ramionami.
— Nie żartujesz, książę? — zapytała.
— Czyżbym śmiał! — odparł Bourbon.
— A cóż z tego wnosisz? — wtrąciła królowa ciągle smutnie.
— Wnoszę, że Louis, przywiódłszy mnie do tego, że się kardynałowi kłaniać muszę, zaniecha reszty, przebaczy i pozwoli mi pozostać na usługach.
— Ja nie przypisuję sobie wcale daru przewidywania przyszłości, — przerwała poważnie królowa — anibym chciała księcia zniechęcać, ale to zaproszenie może też oznaczać, że król się z nim przejednał dlatego, iż w nim już nie widzi swojego pierwszego ministra, ale dobrego kuzyna...
Bourbon zaprotestował.
— Znam Ludwika, — rzekł — takie postępowanie byłoby okrucieństwem, szyderstwem, złośliwością — to być nie może...
— Czekajmyż wieczora, — dodała ks. de Luynes — bo w tem jest coś zagadkowego w istocie.
W najweselszem usposobieniu Bourbon odjechał do siebie...
W tej samej godzinie prawie do pokoju, w którym Fleury pisał list poufny, wszedł na palcach ulubiony jego sługa, stary Barjac... Był on tem przy nim, czem u króla Bachelier. Kardynał wiedział, że we dnie nigdy darmo nie wchodził do niego, przynosił mu coś zawsze.
— Cóż ty tam masz, Barjac? — odezwał się, podnosząc głowę. — Staruszkowi usta się wykrzywiły szydersko, zbliżył się do fotelu, oparł rękę na nim i szepnął:
— Bourbon się cieszy, ale to cieszy! Król go na wieczerzę zaprosił!
Zmarszczył się Fleury.