Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

malarskie pudełka i paczki, bo na wsi malowała z największym zapałem.
Wśród tego zajęcia ujrzał ją nadchodzący Sylwan.
— A! — zawołała, rzucając się na kanapkę — jakże to dobrze, że pan przyszedłeś... będę miała sposobność wytchnąć na chwilę, bo biegając od rana, niezmiernie jestem zmęczona.
Mówią, że Amerykanie (ale to chyba nie Amerykanki?) — wcale z sobą tych węzełków i rupieci mnogich, jak my, w drogę nie zabierają. Było-by to do naśladowania... Co to za nudna rzecz: pakowanie i rozpakowywanie!
— Nie mógłbym pomódz? — zapytał Horpiński.
— Nikt w świecie nie pomaga — odparła Misia — wszyscy przeszkadzają...
Siadaj pan — mówmy o czeminnem, a ja odetchnę... Pan także wyjeżdżasz... na wieś?
Horpiński rzekł cicho:
— Zapewne gdzieś polować będę i...
— Rysować? — dodała Misia.
— Nie wiem — mówił Sylwan — polowanie nie wymaga usposobienia... rysunek przeciwnie. — Są dni, w których ani oczy, ani ręka, ani umysł rysować nie umie.
— Ja się naówczas zmuszam — zaśmiała się panna Michalina.
— Udaje się to pani?