Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Człowiek ostro kuty — niezmiernie zręczny, prowadzi powoli — ale się można obawiać, że nam śliczną i bogatą pannę pochwyci. Nitosławskiego odprawiła z kwitkiem!
Nie uszło i to jego baczności, że jak tylko więcej osób zapełniło salon, panna Michalina korzystała z tego, aby się zbliżyć do Horpińskiego i długą z nim począć rozmowę.
Wieczór dla nich obojga upłynął w błogiem zapomnieniu się — i tak żywych rozprawach o tysiącu różnych nieznacznych przedmiotach — że ani się spostrzegli, gdy goście się porozchodzili, a Sylwan musiał wreszcie, razem z Lurskim, który dotrwał do końca — opuścić przedpokój.
Kapitan rozstał się z nim w progu, ceremonialnie i zimno. Horpiński go niecierpliwił — zdawało mu się, że go lekceważył — i odwdzięczał się — chęcią szkodzenia mu.
Szło tylko o to, jak miał przystąpić do dzieła. Lurskiemu nie brakło na wprawie; o tych, których nie znosił, mówił z przekąsem, złośliwie; podkopywał ich powoli, a że miał dowcipu wiele, ta robota krecia zawsze jakiś skutek wywierała.
Następującego dnia spotkali się na śniadaniu z hrabią Antonim.
— Cóż, kochany hrabio — rzekł Lurski, śmiejąc się — swaty się wam nie udały!
Ruszył ramionami.