Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech-że ma choć poranek jasny! — odpowiadała stara.
Jednego dnia, gdy przy posiewach wczesnej jarzyny stał na koniu Horpiński, — wózek pani Bończyny się ukazał na drodze. Poznała go i zaczęła chustką dawać znaki, aby się zbliżył.
Sylwan podjechał.
Był ubrany, jak zwykle na wsi: w prostej siermiędze, w całym stroju chłopskim, ale pięknemu mężczyźnie ubiór ten dodawał oryginalności, nie szpecąc go wcale.
— Słowo daję! — zawołała, widząc zbliżającego się, wdowa — że panu bardzo pięknie w sukmanie!
Myślałam, że mnie odwiedzisz — powracam właśnie z Warszawy. Pana tam oddawna nie było. Mogłabym cóś powiedzieć o znajomych, ale na gościńcu — ani słowa. Chcesz się czego dowiedzieć? przybądź do mnie!
Horpiński podziękował.
— Nuż u pani gości zastanę? Nie lubię nowych znajomości.
Pan i stare nie bardzo cenisz — przerwała Bończyna. U mnie tak jak nikt nie bywa.
Przerwała sobie głośnym śmiechem.
— Nie chcę kłamać — rzekła. — Mógłbyś się pan spotkać wistocie u mnie z Emilem Paczuskim. Od czasu jak-eś mnie pan o nim — jakby to powiedzieć?... ostrzegł? — obchodziłam się z nim zimno,