Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem Sylwan wręcz mu oświadczył, że — powrócić już tu nie myśli i jedzie przygotować matkę do opuszczenia Rusinowego Dworu, a wyniesienia się na Ukrainę.
— Dobrze, dobrze — rzekł Wojtek — tylko nie zbyt się śpiesz. Ja potrzebuję nie raz jeszcze się z tobą naradzić. Nagle tak zerwać z Zawierskiemi — będzie miało znaczenie dziwne. Sam się zdradzisz. Proszę cię — powoli. Być bardzo może, iż ja się z tobą będę musiał widzieć, bo nazbyt nie ufam sobie.
Horpiński ani przyrzekał ani odmawiał, ale się można było domyśleć, że niewzruszenie trwał przy swojem postanowieniu.
Gdy się pożegnali z panią, która niebardzo przyjaciela męża polubiła, Wojtek odprowadził go naprzód do ganku, potem wziął czapeczkę i poszedł z nim do wrót. Tu stali chwilę, Wierzbięta chciał jeszcze kawałek groblą iść z przyjacielem pieszo, do mostku. U mostku już się byli pożegnali, gdy Wojtek, obejrzawszy się dokoła, zapragnął iść do lasu. Pora była piękna, a po drodze chciał spojrzeć na pola.
Rozstać się z Sylwanem było mu trudno, miał jakieś smutne przeczucie, że go tu później ściągnąć nie będzie łatwo. Horpiński milczał posępny.
— Mój Wojtku — rzekł w końcu — za to coś