Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Muszę — muszę jechać — odparł Horpiński. Są interesa, są pewne zobowiązania.
— A kiedyż się widzieć będziemy? — mówiła dalej Misia. — Do Warszawy na zimę nie pojedziemy — jest to wprost niepodobieństwem. Mama nawet to widzi, ja ani myślę. Musimy siedzieć na wsi — a co do mnie, skarżyć się na to nie będę. Przyjedziesz pan do nas? Byłaby to ofiara z jego strony? nie śmiem ani prosić o nią, ani się jej spodziewać.
Horpiński spuścił oczy.
— Nie potrzebuję mówić nawet, jakby miło mi było służyć paniom — rzekł — ale człowiek często jest niewolnikiem.... Będę się starał.
Co do interesów, niech pani wierzy, że Wojtek mnie stokroć lepiej zastąpi, niż się zdaje.
— A! wolę nie myśleć o interesach — odparła Misia. — Najszczęśliwszym jest człowiek, co ich nie ma i myśleć o nich nie potrzebuje. Ale pan, bez pochlebstwa, należysz do tych ludzi, za którymi się tęskni, do których się przywiązuje i których nic nie zastąpi.
Zarumienił się Horpiński i zamilkł, zmieszany.
— Umiem być wdzięcznym, za tak pochlebne wyrazy — rzekł po chwilce — ale chyba dobre moje chęci tylko i szczere przywiązanie do ich domu — mówi za mną. Zresztą czuję się stworzeniem naj-