Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gniew ich spadł, naturalnie, na Sylwana, który im długą i korzystną robotę z rąk wydzierał.
Pawłomorski odezwał się proroczo, papierami bijąc o stół:
— Zobaczy pan! zobaczy! jak się to smutnie skończy! Teraz można było choć folwarków parę z długiem bankowym, a może fundum, ocalić; potem pójdzie wszystko — i ani okruszyna nie zostanie.
Ubawiwszy się trochę złym humorem obu tych panów, pożegnał ich Sylwan, zostawując po sobie jaknajgorszą u nich opinią. Posądzano go o niestworzone rzeczy; a ponieważ życie na koszcie Zawierskich niedługo już trwać obiecywało, Pawłomorski więc postanowił i samemu sobie i radzcy niczego nie żałować.
Wojtek nadjechał wreszcie, a nim się paniom przedstawił, wziął go na stronę Sylwan i nauczył, jak się miał znaleźć.
Dobroduszny i trochę ociężały swem szczęściem, Wierzbięta, zadomowiony, zardzewiały, podobał się tym paniom, jako nieco odmienny typ od tych, które w mieście spotykały. Wydał się im sympatycznym.
Zawierską ujmowało to, że ciągle mówił o swej Tereni, o swej faworytce, o szczęściu — i że dobre jego serce w każdem się odbijało słowie.
Komedyą, w której mu rola poczciwego kłamcy