Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rusin jakiś się okazał, nic więcej; ale na pierwszy rzut oka, byłabym przysięgła, że to on był.
Zwiodło mnie to, że na widok mój i parobek się uląkł, a gburowato począł odchodzić, nawet czapki nie uchyliwszy. Wystaw pan sobie, że przez dni kilka Horpiński mi nie mógł wyjść z myśli.
Otóż dziś przyszła mi na pamięć ta historya, i sądziłam, że znowu się omylę, bo w skromnym stroju pieszaka, trudno było wistocie domyśleć się pana Paczuskiego.
Emil słuchał zadumany. W początku omało się nie zdradził, lecz powstrzymał się szczęściem — i począł tylko rozpytywać o okolicę, a właściwie ową kolonią Rusinowego Dworu.
Stara pani sędzina, ciekawsza od córki, więcej o niej wiedziała.
— Pan Bóg wie, jacy tam ludzie mieszkają i dla czego się tu okupili i przenieśli, gdy z nikim ani się znają, ani żyją. Zdaje się, prości chłopi kędyś z Rusi, sądząc z obyczaju i języka. Wszystkiego jest ich tam troje, czy czworo... pracują pilno koło roli — ale od mieszczan, od tutejszych włościan, od wszystkich tak uciekają, jak od zapowietrzonych. Nikt tam szklanki wody nie dostanie.
— Ubodzy są? — podchwycił Emil.
— O! wcale nie — odparła sędzina — przeciwnie,