Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dyni, doprowadziwszy go do werendy, wyrwała mu rękę.
— Siadaj pan tu — rzekła — przewodnik niech sobie w kuchni odpocznie, a ja pójdę mamę uprzedzić, że mam gościa, którego złapałam na gościńcu.
To mówiąc, wybiegła a Emil miał czas zaledwie poprawić ubranie, gdy już powróciła nazad.
Śniadanie natychmiast miało być gotowe i mama, pani sędzina także.
Zacna ta kobiecina od lat już wielu po ciężkiej chorobie z krzesła się nie ruszała i wożono ją z niem po pokojach. Była, pomimo to, ożywioną, miłą i w sąsiedztwie ukochaną. Zawsze od rana ubrana bardzo starannie, z nieodstępną pończoszką w ręku, z łagodnym uśmiechem, albo z modlitwą na ustach, wiodła życie przy córce, nie skarżąc się, nie narzekając, prawie szczęśliwa.
Gdy Paczuski z gospodynią wchodził jednemi drzwiami do jadalni, drugiemi wtaczało się już krzesło pani sędziny, której go Bończyna prezentowała jako przyjaciela nieboszczyka Tadzia.
Paczuski, któremu w towarzystwie nie zbywało na wymowie i humorze, tym razem musiał się staruszce wydać bardzo dziwnym, bo nie mógł długo wszystkich władz swych odzyskać. I on jak sparaliżowany wyglądał.
Rozmowa, naturalnie, poczęła się o Warszawie,