Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, gdziebym i sam użył przyjemności i przyjaciół czasem zaprosił.
Wdówka słuchała, widocznie zdziwiona i niedowierzająca.
— Gdzież pan się zatrzymałeś? — zapytała.
— A! w Garwolinie! — mruknął Emil.
— I pieszo puściłeś się tak...
Paczuski nie dał jej mówić, przerywając z uśmiechem.
— Zdawało mi się, że nie będzie tak gorąco — chciałem spróbować...
Pani Bończyna zaczęła się śmiać.
— Jadłeś pan śniadanie? — zapytała. — Radabym go zasekwestrować... My tu z mamą żyjemy tak samotnie... Wstąp pan na chwilę.
Paczuski się wahał.
— Bardzo proszę: wstąp..... każę pręciuchno zrobić coś, aby pana odżywić, bo z Garwolina, wątpię, abyś wyszedł zbyt przesycony. Miejscowa restauracya, jak mi opowiadano, nie odznacza się przysmakami.
Paczuski spojrzał zukosa na Jacusia, który ślinkę połykał. Bończyna nalegała.
— O trzy kroki jest furtka — zawołała.
— Ale mój strój...
— A! na wsi — le plus simple appareil wystarcza! — rozśmiała się piękna pani i skinęła, ukazuzując stronę, w której furtka znaleźć się miała.