Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Radbym tę kolonią zobaczył — odezwał się po chwili Paczuski.
— To czemuż nie? — żywo dokończył stary — pojedziemy jutro i zbliżymy się do niej. Tylko zachodzić tam niema sposobu: naprzód, że psiska takie trzymają, iż się im człowiek nie opędzi: potem, że nikogo poczciwie nie przyjmą, choćby kto tylko napić się chciał u studni. Ale budynki i gospodarstwo może pan obejrzeć.
Na tem rozmowa się o kolonii skończyła, a Jacuś począł prawić o sobie, okolicy, sąsiadach, ziemi do sprzedania i długo mu się gęba zamknąć nie mogła. Wkońcu, gdy już późno było, umówiono się o ranną bardzo nazajutrz godzinę, dla pieszej ku Rusinowemu Dworowi wycieczki.
Jacuś odszedł, wcale Paczuskiego nie zrozumiawszy, a Emil, zmęczony i znudzony, niemal żałując, że się wdał w tę sprawę, położył się spać głodny, znajdując, że nawet na polowaniach po wsiach, nigdy nie próbował tak niegodziwego siennika.
Ranek, choć nieco mglisty i oparny, obiecywał dzień pogodny. Paczuski, niemogąc przełknąć przyniesionej mu kawy, musiał kawałkiem chleba i wódką śniadanie zakończyć.
Jacuś, w doskonałym humorze, z torebki, którą miał na sobie, dobywając rozmaite przysmaki, do których przyprawy wchodził czosnek i sól, kro-