Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śladował jej wejrzeniami i dwuznacznemi półsłówkami.
Był z nią nadzwyczaj poważnym i właśnie tem ją sobie pozyskiwał. Co się tycze mamuni, ta po kilkunastu dniach — całkiem się poddała wpływowi, radom, kierunkowi, jaki jej zręcznie nadawał Horpiński: wynosiła go pod niebiosa. Paczuski nie śmiał się odezwać ani słówkiem przeciwko niemu.
W miarę, jak p. Sylwan tu rosnął, on malał i schodził na coraz mniej znaczące stanowisko. Obchodzono się z nim, jak... z młodzikiem. Nawet Maniusia pozwalała sobie dać mu uczuwać to, że — starszych powinien był szanować i nie dopuszczała najmniejszej przymówki do Horpińskiego.
P. Bydgoska głośno wyznawała, że Panu Bogu powinna była za tę opiekuńczą znajomość dziękować, a wszyscy, nie wyjmując panny Michaliny, wtórowali jej.
W końcu Emil tak był tem boleśnie dotknięty, że jednego poranku pobiegł do Józia na radę.
Szalawski wiedział o wszystkiem, ale zimno się na to wszystko zapatrywał.
— Słuchaj — rzekł — innego końca nie widzę: to jest intrygant niegodziwy. Psuje mi u Bydgoskiej — muszę go wyzwać.
— Ale jakiż pretext znajdziesz do tego?...