Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Koza czarna.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczko, choć mu się żyć chciało, nie mógł się zgodzić na taką zbrodnię i odparł królowej:
— Rybka jest mi przyjacielem i bratem, nie mogę ręki na niego podnieść, choćbym sam miał zginąć.
— Zatem zginiesz, marnie zginiesz! — zawołała królewna. — Daję ci o to do trzeciego dnia czas do namysłu; jeśli jego nie zgładzisz, głowę ci utną.
Gdy królewna wyszła, Oczko się bardzo zasmucił, nie tyle o swój los, jak o Rybkę, którego niegodziwa kobieta zgładzić postanowiła. Chciał mu był przynajmniej oznajmić o tem, aby się miał na ostrożności, ale na to sposobu nie miał.
Drugiej nocy przyszła znowu pytać i nalegać królewna, strasząc go, że przed ucięciem głowy męczyć go każe okropnie. Oczko jej odpowiedział tak samo.
Na ostatek trzeciej nocy wpadła raz jeszcze z gniewem i naleganiem, wołając, że mu już ledwie zostało po kilka godzin do życia, a Oczko pozostał przy swojem i na śmierć się gotował. Lecz zaledwie drzwi się za królewną zamknęły, gdy przed sobą spostrzegł kozę czarną.
— A! kozo czarna! — zawołał — oto mi przyszła ostatnia godzina, a nie tylko mnie, lecz i Rybce. Po co się nam było na to królestwo łakomić! Jutro mnie ścinać mają.