Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
94

naddziadami nie mogąc sobą — i owszem pogardzeni w barłogu Łazarza. Małoż jeszcze mieliście cudów, że o cudach wątpicie? Nie obroniłaż was już Matka Boska, nie opieramyż się stokroć większemu, silniejszemu wrogowi, my garść starców bezsilnych? Trzebaż by mnichy dawali wam przykład wytrwania i wiary?
Płaza cofnął się i pobladł jak piorunem rażony, ale odzyskując fantazją i siłę szepnął.
— To proszęż nas wypuścić...
Ale go wnet zahukano tak, że słowo jego nie doszło nawet uszu Kordeckiego, a pan Czarniecki zaraz mu na kark wsiadł.
— Co to, waćpan oszalał? zakrzyczał, kto waćpanu dał prawo mówić, w czyjém to imieniu androny prawisz? I waćpan nie spalisz się, to mówiąc?
— Ale bo — ale bo — bekał Płaza, szwed tak silny.
— Wypuścim waści do szweda po oblężeniu, jeśli się podoba, — kończył Czarniecki, — smakuje ci szwed że silny, pokłońże się i djabłu, bo silniejszy jeszcze od niego!
Ciż sami co przed chwilą pana Płazę popychali i do odezwania się skłonili, teraz odstąpili go; obejrzał się, chciał by go kto poparł, nie było