Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
270

— Czary, nie czary, łagodząc się, ciągnął daléj Miller, powiem ci Hrabio, to cóś dziwnego; mamy szpiegów, mamy zdrajców, zmowy, wiemy z któréj strony mury słabsze, a jak się weźmiemy do rzeczy, ani ukąsić. No, cóż daléj poczniemy?
— Panie generale, to do mnie nie należy.
— Przepraszam hrabio, tyś mnie tu sprowadził pod ten kurnik zaklęty, na tę lisią jamę, tyś mi zaręczył, że dość huknąć, by się poddali — No, cóż daléj?
Wejhard kręcił się jak w ukropie.
— Nie moja wina, że żołnierza bies opętał czarami jakiemiś, ręki się podnieść boją... to z polskiego obozu nanoszą im tych strachów... Wszyscy aż do starszyzny potracili głowy, cóż z niemi począć?
— Czy to i mnie przymawiasz?
— Niech Bóg uchowa, szybko poprawił się Wejhard, ale mnie to boli, że pokutuję bez winy.
— A ktoż tedy winien? ja? spytał Miller.
— Któż-by to mógł pomyśleć nawet?
— Życie zjadłem w boju, dobywałem dosyć fortec, wiele widziałem dobywanych, nic podobnego mi się nie trafiło... Bez wody, bez rzeki,