Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
249

wierzchu nadtłuczona, od spodu jednak wytrzymywała; łatano ją worami ziemi, drzewem, gruzem i co się znalazło pod ręką,
Trzech tylko ludzi stracili oblężeni, kilka koni w stajniach zabiły kule, a między niemi wierzchowca Krzysztoporskiego; dwa koła armatnie zdruzgotano od północy.
Po tym piérwszym wybuchu, który trwał do południa, trąbka zwykła parlamentarzy, zagrała u bram, Kordecki wystąpił na galerją.
— Chcecie się poddać? — zapytał trębacz szwedzki, — chcecie się poddać?
— Musiemy się namyślić do jutra, — odparł Przeor, — dajcie nam czas do rana.
Trębacz odjechał z odpowiedzią. Miller zwiedziony raz jeszcze, bo poddania pragnął, myślał, że mu się już upokorzą.
— A cóż? spytał swego posła.
— Proszą o czas do jutra.
— Chcą swojéj zguby! — zakrzyczał, — więc ognia! ognia!
Po wszystkich baterjach znowu rozlegał się ten rozkaz zniszczenia i śmierci, stanęli u dział puszkarze, poczęły lecieć kule.
Przeor stał z Zamojskim w miejscu, gdzie się najbardziéj obawiano wyłomu, od północnéj