Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
228

ry się do mszy ubiérał, — a może to szpiegi i zdrajcy!
— I ci nam nie zaszkodzą, gdy idą w Imię Maryi, Ona nie dopuści, otwieraj fórtę i prowadź prosto do kościoła.
— Ale xięże przeorze, — rzekł Mielecki.
— Myśmy przed wszystkiém kapłani, mój ojcze, — odpowiedział Kordecki, — a sił niebieskich nie przemogą oni, ani zdradą, ani siłą ludzką.
Puszczono tedy kwarcianych po kolei, imiona ich spisując, aż nadszedł jeden, czarny jakiś, nosa plaskatego, ust szérokich, smagławy, ale mu mimo tego z maleńkich oczu poczciwie patrzało; cós miał wszakże tak cudzoziemskiego w sobie, że się aż brat Paweł żachnął.
— A! a waszmość kto taki? — spytał.
— Azulewicz, Mehmed Azulewicz.
— To tatar! — rzekł któryś z kwarcianych.
— Co? tatar! — zakrzyknął xiądz Paweł porywając się, ratujcie! a wy tu po co?
Rozśmiał się tatarzyn, białe zęby pokazał, ale i duszę w tym uśmiéchu.
— Tatar, nie tatar, ale taki polak jak i drudzy choć nie katolik; puśćcie i mnie, przynajmniéj,