Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
149

strzelił do pana Piotra Czarnieckiego, juściż nie damy się im zabijać bezkarnie.
Nie było rady: pan Piotr zagrzany już się zwijał po swojemu, i jak tylko z jednéj strony dano ognia, zewsząd na znak ten odezwały się działa niecierpliwe, smigownice i organki na murach. Potrzeba było naówczas widzieć szwedów, jak kilkodniowém milczeniem twierdzy oswojeni, nagle przepłoszeni teraz, cofali się i śpiesznie do stóp góry uchodzili. Trąby zwoływały zbiegów; ładu i porządku nie było w popłochu, a kule Częstochowian jakby spoczynkiem, sił nabrały nowych, miotły żołnierza, wywracały budy, i jedna z nich strzaskała szubienicę świeżo wystawioną. Inne waliły w ludzi spędzonych do sypania szańców i redut, w nieszczęśliwych górników i bliżéj stojącą piechotę szwedzką.
Miller w początku rozjadł się jak zwyczajnie, gdy ogień usłyszał, chciał zaraz wieszać mnichów; ale też polacy siedli na koń zbrojni, jak gdyby znaku tego tylko czekali. W obozie wrzawa, gwar, bieganina, klątwy i niepojęte zamieszanie. Szwedzi śpiesznie się cofali do dawnego obozu, a kule za niemi: tu namiot upadnie, tam szereg ludzi rozsypie się wylękły i