Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewiastę i z dziećmi przysłał, pewien ich bezpieczeńctwa. I zdarzy Bóg, nie damy się.
— Nie damy się, powtórzył wesoło Czarniecki oglądając po murach i po dworcach pełnych ludu krzątającego się dokoła, pełnych wrzawy, gwaru i stękotu oznajmującego wielkie przygotowania.
— A widzę nie spicie xięże przeorze, rzekł, bo tu istotnie jak na Zamku, przybor do wojenki, aż serce rośnie.
— I dziś, dzięki Bogu, odpowiedział xiądz Kordecki, oczy wznosząc w niebo łzą zroszone, byleby przybył pan Miecznik, w zupełnéj staniemy gotowości. Mam z górą stu sześciudziesięciu już ludzi, nie licząc nas zakonników i ślachty, która na dowódzców się wybierze, nie licząc czeladzi i posługaczów klasztornych: działa na miejscach, tylko je poświęcić, kule i prochy pod ręką, a dla rozweselenia serc frasobliwych, exhilarandi gratia i kapella klasztorna swoję broń sztyftuje. Bo jak poszcząc przykazał nam Chrystus twarz mieć wesołą: tak i tu ciężką a smutną spełniając powinność, pełnić ją potrzeba z twarzą rozjaśnioną. Ale my tu stojemy, rzekł opamiętując się Kordecki, a ja nie