Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
306

dziach, gdy zewsząd głosy towarzyszyć mu się oświadczyły, i w krótce liczba ich już była dostateczna; nie tyle tu bowiem liku co doboru potrzebowano.
Nadszedł i Janasz Węgrzyn.
— A i mnie z sobą wezmiecie? rzekł posępnie.
— Co? przecież się śmierci boisz? zawołał któś z boku.
— Bać się nie boję, ale mi ten głupi strach kością w gardle siadł; mam zginąć to, co prędzéj to lepiéj, więc i ja z wami.
Przeor ze łzami pobłogosławił tę kupkę, którą w dziedzińcu już zebrana naradzała się, szemrała, zbroiła i umawiała, wśród padających zewsząd kul szwedzkich i łoskotu łamiących się murów. W zajęciu tą nową wycieczką, wśród przygotowań i planów, dzień spłynął szybko, a przeznaczeni do niéj niecierpliwili się wyglądając ciemności.
Coraz to pan Czarniecki wychodził na mur, spójrzał na niebo, na słonko i pokiwał głową, jakby wymawiał dniowi, że na złość mu trwa tak długo. Z południa gdy jeszcze waży, rozmyśla i już wcześnie zwycięża, nagle posłyszał,