Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
291

wa, ogniste pociski nie potrafiły tak pożądanego Szwedom rozniecić pożaru; napróżno się wysilali by klasztor zapalić, i dnia tego nieudało się jeszcze. Kilka kul przeniosłszy przez mury, padły z drugiéj strony twierdzy, gdzie nikogo nie raziły, inne w samym klasztorze, ledwie zarysowały ślady przejścia po grubych jego ścianach; jedna odbita od komina wpadłszy oknem do izby pani Jaroszewskiéj, gdy matka z krzykiem na widok jéj leciała ku kolebce dziecięcia, na którą groźny pocisk zdawał się mierzyć, stoczyła się powolnie i stanęła pod biegunem kołyski. Na widok téj łaski Bożéj dla siebie, pani Jaroszewska pochwyciwszy dziecię, pobiegła złożyć je u ołtarza Najświętszéj Panny.
Rozrzewnienie, zapał, męztwo, były we wszystkich, a duch zdawał się przelewać z wodza na tych któremi kierował.
Kordecki oddalając się tylko na modlitwę, resztę dnia stał na murach.
Już zmierzchało, gdy u bramy brat Paweł posłyszał znajomy głos żebraczki Konstancji.
— A co ty tam powiesz? spytał rzucając różaniec.
— Nic, braciszku! proszę mnie tylko wpuścić do klasztoru; trochę się kul uzbierało i tę-