Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom I.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
257

lik, — odwrócił się do Wejharda z przekąsem, — powiedzże, długo to jeszcze potrwa?
— Skończy się około południa, odpowiedział hrabia poważnie.
Ale i południe nadeszło, a z klasztoru śpiewy, dzwonów dźwięki dochodziły, processja krążyła jeszcze, powiewały chorągwie.
Gdy tak pobożnie za świętem Ciałem umęczonego Boga idą wszyscy do koła murów, ledwie chorzy i niedołęgi pozostali po izbach, stary Lassota wywlókł się także z wnuczką swoją, a Krzysztoporski w tłumie ślachty siwą, ołysiałą głową, ponurą i groźną twarzą górował. Wzrok jego zasępiony brwią nawisłą, a zimny i chmurny, ciężko obracał się do koła; szedł, ale się nie modlił, jakby mu kamień usta nacisnął. Postać to była poważna lecz straszna; starzec z wyrazem siły i niepokonanéj woli na czole, ustami dumnemi, silnemi barki i ruchami gwałtownemi jak dusza. Znać było w rysach, znać w marszczkach głębokich, że silne namiętności życie jego przepaliły, że cierpiał, używał i bolał, a walczył nie poddając się do końca. Ciężka szablica wlokła się za nim brząkając po bruku, jakby się na niego skarżyła; jedną ręką