Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

biedną sierotę do jej pokoiku. Otworzyła oczy, ścisnęła rękę Wacława, chwytając ją, jak tonący chwyta ułamek rozbitego okrętu, i zawołała ze łzami:
— Tyś mi ojcem, tyś mi wszystkiem! A! nie opuszczaj mnie, Wacławie, on ci mnie polecił sierotę, sierotę!
I zaniosła się od płaczu.
Brzozosia trzeźwić ją, pocieszać i gniewać się razem poczęła, żal jej tak był różny od boleści córki.
— Umarł rotmistrz, — zawołała — to i ja go żałuję, ale to porządek ludzkich rzeczy... Cóż, myślałaś, że już na wiek wieków żyć będzie? No! to i my pomrzemy. Miejcież rozum; i Wacław, coby miał jej dodać odwagi, sam beczy. No! cóż na to poradzić, jużciż go nie wskrzesim.
Nikt gderzącej wedle zwyczaju Brzozosi nie słuchał, młodzi przytuleni do siebie, w sobie samych szukali pociechy. Stara przyjaciółka tymczasem, nie zważając na strapienie, już im co prędzej jeść i pić gotowała, lamenta przerywając dyspozycjami, rozkazy mieszając z narzekaniem.
Tak upłynął ten wieczór pamiętny, długo się w późną noc przeciągając, bo Brzozosia wzięła później Wacława do siebie i opowiadać mu poczęła ostatnie chwile starego konfederata.
Rotmistrz prawie nie chorował; do ostatniego dnia chodził, gospodarzył, krzątał się i ani myślał kłaść w łóżko, choć mówił, że się czuł jakby zmęczonym, coś nieswój i osłabły. Ostatniego wieczora zażądał spocząć trochę wcześniej, kazawszy sobie zgotować rumianku, który był zwykłem jego lekarstwem. Już go widać jakieś objęło przeczucie, bo, żegnając się z Franią, pobłogosławił ją i chłopakowi, co mu usługiwał, kazał się położyć przy sobie. O północy zbudził się, uskarżając, że go coś ciśnie w piersiach; zawołano córki i Brzozosi. Rotmistrz podniósł się, ale z tem jasnowidzeniem zgonu, które dawniej tak często śmierć poprzedzało, wesoło prawie poprosił o księdza, po któ-