Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To się musi ułatwić, skomunikujcie się tylko. Zresztą u mnie dziś dzień tak pełen zajęcia.
— JW. pan pozwoli sobie złożyć życzenia...
— Dziękuję ci, dziękuję, kochany Pęczkosiu, będziesz na obiedzie, prawda? No! a teraz ruszaj na pewne do Smolińskiego, z nim kończ, serce; prawda, że czasem ciężki i mnie nieraz unudzi swoją regularnością zbyteczną, nieraz mi doje, ale w gruncie dobry człowiek.
— Niebardzo jednak łatwy.
— Wierz mi, to się zrobi, to się musi zrobić. Powiedz mu, że byłeś u mnie.
— Ale kiedy chce, żebym ustąpił. Jakże ja ustąpić mogę, to jedyny moich dzieci fundusik, JW. graf wie sam, żem go w pocie czoła uzbierał.
— Daruj mi, to nie moja rzecz, rób z nim tylko, traktuj; ułożycie się, dacie radę, a wostatku ja mu uszy natrę, żeby cię nie szykanował.
— Gdyby JW. pan był łaskaw polecić mu mój interes.
— Z duszy serca!
Zadzwonił.
— Pana Smolińskiego!
Niebawem wszedł drzwiami zwykłemi, nie od gabinetu plenipotent, ale całkiem to był już inny człowiek: pokorny, potulny, niby przelękły i zafrasowany, niby ogałuszony pracą, a stanął prawie przy progu.
Hrabia odwrócił się do niego nie poufale, jak przed chwilą, ale z tonem rozkazującym:
— Kazałem cię zawołać, — rzekł — mój Smoliński; cóż bo to znowu robisz z Pęczkowskim? Jakieś tam trudności, jakieś ceregiele. Wiesz, że ja tego nie lubię, interes powinien się robić prosto, uczciwie, w dwóch słowach, a Paczkowskiego kochanego szacuję, jestem osobistym jego przyjacielem.
Szlachcic uścisnął i w rękę pocałował hrabiego z radości.
— Kończże to, proszę, bez tych obrotów, bardzo ci