Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale to będzie tajemnicą między nami? — spytała Cesia po chwili namysłu.
— Daję na to słowo.
— Spojrzyj pan, czy ojciec na nas nie patrzy i czy nas podsłuchać nie może.
Stary Dendera udawał doskonale zajętego gazetą, której wiersze liczył tylko, myśląc wcale o czem innem, Farurej zaręczył za niego, że wszelką baczność odjął mu Espartero i Kortezy, a Cesia, podrożywszy się trochę, w ten sposób, nieśmiało niby i urywając, poczęła:
— Wystaw pan sobie, — rzekła — że choć nic napozór na przeszkodzie już nie staje, gdyśmy z matką dla wyprawy miały w tych dniach wyjeżdżać do Warszawy, nieprzewidziana okoliczność wszystkie szyki nam miesza.
Farurej ucieszył się niezmiernie z objawu uczucia, które wywołało smutek na piękną twarz hrabianki; chciała więc przyśpieszyć to, czego on tak pragnął. Stary jechał do nieba na skrzydłach miłości i westchnieniem odpowiedział tylko.
— Cóż się stało? — zapytał po chwili.
— A! ja tam tych interesów nic nie rozumiem, — mówiła Cesia dalej — ale okazuje się, że ojciec musi dla jakiejś tam ważnej spekulacji, w którą włożył, co miał, kapitałów, odwlec znacznie nasze projekta: dziś nam to zapowiedział.
Farurej ruszył niecierpliwie ramionami.
— To dzieciństwo, — rzekł — chodzi więc tylko o pieniądze, znajdziemy ich, ile zechce.
— A! na Boga! mylisz się pan, — odpowiedziała Cesia — nie o pieniądze tu chodzi. Pan jeszcze nie znasz mojego ojca, w tych rzeczach jest tak drażliwy, tak dumny, tak nieprzystępny, że nie widzę ratunku. Pożyczyć u nikogo nie zechce, musimy czekać, aż się tam jego interesa wyjaśnią.
— Ale ja mu dam, wiele będzie potrzeba! — krzyknął Farurej.
— Cicho! Zmiłuj się pan, ciszej, ojciec podnosi