Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gający. Wacław napróżno wyrzucał sobie wzruszenie, którego przemóc nie umiał.
Nie wychodziło ono na usta jego, ale Cesia postrzec musiała, co się działo z sercem i już rachowała na nie, bo wkrótce odezwała się z uśmiechem:
— Więc tylko do zobaczenia w Warszawie?
— Jeżeli panie przyjedziecie rychło, bo ja tam nie zabawię — rzekł Wacław.
— Jakto! I byłbyś tak niegrzeczny, kuzynku, że na nasbyś nie chciał czekać?
— Nie wiem, doprawdy: niedosyć jestem swobodny.
— A któż swobodniejszy od ciebie?
— Ode mnie? — zapytał Wacław. — Chyba pani nie znasz mojego położenia.
— Może. Ale cóż cię tak wiąże, jeżeli wiedzieć wolno?
— Tysiące nudnych spraw, projektów, układów, rachunków; wostatku ciągnie mnie mój cichy i miły domek, którego nic dla mnie nie zastąpi.
— Tak go już pan kochasz?
— Dobrześ pani powiedziała, kocham go! Ja się tak przywiązuję łatwo i trwale.
— Łatwo! — przystaję; trwale! — wątpię bardzo.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — śmiało powtórzyła Cesia, podnosząc oczy. — Bom doświadczyła może, że na uczucie pańskiego serca więcej rachować nie można, jak na świeżość gałązki rezedy. Dziś pachnąca, jutro uwiędła i sucha! A! a to boli — dodała pocichu, wzdychając.
Wacław nic odpowiedzieć nie umiał, badał tylko szczerość uczucia, które wywołało to westchnienie, a Cesia, podrażniona jego milczeniem, mówiła dalej:
— Doprawdy, wszyscy bo mężczyźni nas kobiet nie są warci, u nas uczucie, raz zrodzone, trwa do zgonu; u nich...
— Powszechnem zdaniem — rzekł Wacław — wcale się ma przeciwnie.