Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niem lekarstwa z miną zamyśloną i poważną, starego Kurdesza, który tu po nocy swoją bryczyną przyleciał, i dwóch jeszcze czy trzech bliższych sąsiadów. Ubodzy, wchodzić nie śmiejąc, zaglądali ukradkiem, dopytywali się Doroty, przesuwali się na palcach i płakali. Ten, który wiózł księdza Warela, sam niebezpiecznie potłuczony, bo wpadł między konie, nie dawszy się opatrzeć, siedział skulony pod ścianą i płakał, przeklinając nieszczęsną godzinę.
W pierwszej izbie paliła się jedna świeca, nieobjaśniona, ledwie mdłe światełko na cichy i ponury ten tłum rzucając; w drugiej na łóżeczku leżał ksiądz Warel straszliwie pokaleczony, pogruchotany, obwiązany cały bandażami, krwią zbroczonemi, modlący się głośno i wyraźnie jeszcze przed krucyfiksem, który trzymał w ręku. Twarz jego była pochylona ku niemu, wzrok weń wlepiony, ręce załamane, a niekiedy boleść, nie mogąc z piersi jego dobyć krzyku, zmuszała go tylko do martwego i długiego milczenia, straszniejszego może od jęków... Przezwyciężywszy cierpienie, poczynał znów osłabionym głosem szeptać pagerze. Wikary modlił się, klęcząc u nóg jego.
— Księże wikary! — rzekł Warel po chwili przestanku. — Proszę cię, żeby tam tego biedaka pan Szturm był łaskaw opatrzyć.
— Opatrzono go.
— Ale wierz mi, że dotąd nie jeszcze. Ja to widzę, ja czuję, że cierpi, że się go nikt nie dotknął; nie będę spokojny, póki tego nie uczynią.
Wikary wstał, poszedł, szepnął coś na ucho lekarzowi, który głową i ramionami z niedowierzaniem poruszył i wziął się nareszcie do biednego budnika.
— Księże Jerzy, — zawołał po chwili chory — żeby tym poczciwym ludziom, co przyszli czuwać nade mną, chleba nie brakło, żeby ich przyjęto, żeby nie byli głodni: pójdź do Doroty, poleć jej to ode mnie.
— Dorota oddałaby im do ostatniej prószynki, ale żaden z nich nie myśli o chlebie: płaczą...
— Poczciwi ludzie, poczciwi. A! a! potrzeba