Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakie miljony? Co ci, kochana ciwunówno?
— Spadły na niego za morzem, nie wiem gdzie, w Ameryce czy w Kalafonji! Bogaty okropnie! bogatszy od wszystkich! jak książę, jak król! Wystaw sobie...
Frania pobladła, zawstydziła się swojego pierwszego przestrachu i trochę urażona spytała:
— No! i cóż to tak strasznego?
Brzozosia, bojąc się bardzo, nie śmiała wytłumaczyć.
Frania, powoli zbierając kłębuszki, igły i rozrzucone roboty, nic nie mówiąc, wróciła do krosien, gdy ją głosy ojca, księdza Warela i czyjeś jeszcze doszły.
Podniosła główkę: Wacław stał w oknie i po dawnemu uprzejmie ją witał, z uśmiechem, z wejrzeniem, w których nic nowego, nic zmienionego nie było.
Brzozosia na widok tego zjawiska znowu krzyknęła, ale już z radości, zwycięsko i niepohamowana rzuciła się do okna.
— Czy to prawda, panie Wacławie? (jak jego teraz nazywać?) czy to prawda, te miljony! Miljony?!
— Co, kochana panno ciwunówno?
— Ale ta sukcesja! bogactwo! Jezu Marjo! to bajka chyba! Pan się nic nie cieszysz?
— A z czegóżbym się tak nadzwyczajnie miał cieszyć?
Rotmistrz, który na to patrzał i słuchał tego, uspokoił się nieco, widząc, jak mało wrażenia zbogacenie czyniło na Wacławie. Pozostało mu jednak nieco obawy i czynił sobie uwagę, że pieniądze są jak trunek, który niezaraz upaja.
Tymczasem wieczór zszedł najmilej w towarzystwie księdza Warela i Wacława. Była to późna jesień, ale dzień nadzwyczaj ciepły, zastawiono więc stolik do podwieczorku w ganku, z którego dochodziły uszu odgłosy wiejskiego żywota i owe zapachy jesieni właściwe, co to w nich czuć owoce, żniwo, chłodną rosę, liście więdniejące i późnego siana woń miłą.
Frania wkrótce odzyskała wesołość swoją i ufna