Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cha! cha! Nieoszacowana Brzozosia już nas i pożeniła.
— No, czemużby nie?
— Ale zmiłujże się, on o tem ani pomyśleć nie może... A...
— A! przepraszam! To jeszcze zobaczymy! Chybaby był ślepy, i z pozwoleniem, nie do niego mówiąc, głupi. Nie pochlebiając, takiej drugiej, jak moja Frania, nie znaleźć jak grzyba nad drogą.
— Zapomniałaś, Brzozosiu, że panowie to insi ludzie; samaś mi o tem mówiła, że u nich inny obyczaj, inny gust i wszystko inaczej jak u nas. Inny świat!
— Inny świat! Bałamucisz. Albo to jest dwa czy trzy światy? Banialuki, Franiu! A co go tu przyniosło, jeśli nie przeznaczenie? Hę? Jak ciebie zobaczył, już ja o resztę jestem spokojna. Otóż mamy sobie kawalera, chwała Bogu, i co się zowie.
Roztropniejsza Frania uśmiechnęła się, nie dopuszczając tej myśli zupełnie, choć ona jej pochlebiała; ale Brzozowskiej już z głowy tego wybić nie było można.
— Skorzystałam — dorzuciła szybko — i wypytałam się tak, niby nic, o wszystko a wszystko, tego pana Janka podpoiwszy odrobinkę. Otóż możeś ciekawa tych hrabiów?
— Ale, moja Brzozosiu, do czego nam to wszystko?
— No, dajmy na to, że aby gadać, cóż to zaszkodzi?
— Tak, to co innego. A cóżeś się dowiedziała, kochana Brzozosiu?
— Tylko słuchaj uważnie. Naprzód, że nasz pan kawaler...
— Nasz! znowu nasz? Moja Brzozosiu!
— A już, że nasz, to nasz, — żywo potwierdziła stara — ale to mniejsza. Ma tedy naprzód ojca, pana grafa. O nim tośmy już i dawniej słyszeli: człowiek bardzo bogaty, wiosek kilkanaście, pałace, ogrody, pieniędzy huk i z miny pan całą gębą.
— Widzisz sama, Brzozosiu, gdzieżby taki pan mógł synowi pozwolić...