Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale Frania, jakby przeciwnego była zdania, zabrała śpiesznie robotę i pobiegła schować się do swego pokoiku.
Rotmistrz przyjął Sylwana w ganku ze zwykłą uniżonością; pokłonił mu się do kolan prawie i, otwierając drzwi, wprowadził dość kwaśnie hrabiątko do bawialnego pokoju.
Rozmowa, naciągana z różnych stron, jakoś rozpocząć się nie mogła. Sylwan bąkał rozparty w krześle o deszczu i polowaniu, patrzał po suficie, mieszał się, oglądał.
— Gdzież panna Franciszka? — spytał wreszcie.
— W swojej izdebce, — rzekł szlachic — ale darujesz mi JW. hrabia, — dodał zaraz — jeśli to dawne projekta; wszak już wiem od szanownego ojca, że z tego nic być nie może.
Sylwan z widocznym wstrętem i przymusem przerwał staremu:
— Ojciec mój, przekonany przeze mnie, zgodzi się na wszystko, co szczęście moje stanowić może.
Starzec zdumiał się trochę, zamilkł, zastanowił.
— W istocie? — spytał.
— Tak jest, tak jest! — szybko kończył Sylwan. — Możecie go spytać sami.
— Wielki to zaiste honor dla mnie i mojego dziecka, — kłaniając się, odparł Kurdesz — a zatem nic już nie mam do odpowiedzenia, i owszem najgłębsze składam dzięki... ale...
Sylwan, który się już żadnego „ale“ nie spodziewał, ogromne i gniewne zrobił oczy na starca, a ten kończył poważnie:
— Ale to wszystko teraz od córki mojej zależeć będzie.
Zagryzł usta gość, zapalił cygaro i odwrócił rozmowę.
Po chwilce weszła Brzozosia bardzo krochmalna i najeżona, a za nią Frania, którą Sylwan znalazł zmienioną, poważniejszą, obojętniejszą, prawie po-