Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co poczniesz, niewdzięczniku? — spytał.
— Niewdzięczny nie jestem, bom tu wpierw przyszedł, gdy mogłem gdzie indziej pójść pierwej: pocznę, co Bóg mi wskaże.
— Czego chcesz ode mnie, prześladowco mój i dzieci moich?
— Chcę sprawiedliwości, imienia mego, własności mojej.
Hrabia stanął, utopił oczy w podłogę, zamyślił się.
— Nie, nie! to być nie może! — zawołał — to hańba; lepiej śmierć!
I rozśmiał się szydersko.
— Idź precz!
Lecz, nim Wacław do drzwi doszedł, odwołał go znowu.
— Czego chcesz? — spytał — chcesz majątku?
— Chcę imienia.
— Imienia! — rozśmiał się znowu Dendera z boleścią. — Chcesz imienia splamionego zbrodnią, którą mi dowodzisz, choć nie dowiedziesz.
— Chcę imienia, które mi się należy.
— Chcesz majątku?
— Części mojego ojca.
— Wyrzeczesz się imienia, zapomnisz wszystkiego?
— Więc nie jestem przecie szalbierzem. — zawołał, podchwytując Wacław — ani matka moja włóczęgą!
Hrabia uczuł się zmieszanym, zamilkł, mierząc go okiem nieufnem.
— Godzę się jak z napastnikiem — rzekł wykrętnie. — Prawda czy fałsz znajdzie złośliwych, co ją głosić będą; odbierzesz mi dobre imię, mnie i dzieciom potrzebne: wolę się okupić.
— Ja nie chcę jałmużny, — odparł Wacław, podnosząc głowę — ja chcę mojej własności.
— I będziesz jej dochodził, sromocąc ten dom, który cię od dziecka wychował?
— Wychował! — rozśmiał się zkolei Wacław — syna brata, jak sierotę! z litości, w upokorzeniu,