Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Najprzytomniej w świecie, poprostu i niezmiernie grzecznie przestrzegł mnie, że u niego bywasz...
— Cóżeś mu, hrabio, odpowiedział?
— Ba! naturalnie, że bywać zakażę.
— Tak! — rozśmiał się kwaśno Sylwan.
— A jakże mogłem inaczej?
Syn postał chwilę, pomyślał i, odtrącając od siebie psa ze złością, zawołał:
— Warjat stary! Co u tej szlachty w głowie? Patrzajcie go, jaki troskliwy o swój honor, jakgdyby to miało honor! Jakiś tam szerepetka, pan Kurdesz! cha! cha!...
— Muszę mu oddać sprawiedliwość, — rzekł stary hrabia — że choć wcale niepozorny, a niezmiernie sprytny; w dodatku przywiózł i mnie przysmaczek, bo żąda kapitału.
— O! to gorzej! — zaśmiał się szydersko Sylwan. — Co mi tam jego córka! — dodał, szydząc ciągle z wewnętrznym gniewem. — Gąska! głupia gąska! cielątko!... Wielkie mi szczęście córka pana Kurdesza! wielka osobliwość! Powinienby się mieć za szczęśliwego!...
Dendera spojrzał na syna.
— Cóż dalej będzie? — spytał.
— Co? Na złość temu szerepetce widywać ją będę.
— Rób sobie, co chcesz, ale teraz zgóry ci powiadam, że to już będzie bez mojej woli i wiedzy; patrz, żebyś się w brzydką nie wplątał intrygę.
Sylwan ruszył ramionami, rozśmiał się pogardliwie, świsnął na psy i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Kto wie, jak upokorzenie boli dumnych, niech porachuje, co cierpiał.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.