Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mierząc ojca, który to mówił z tak zimną krwią, z taką flegmą i bezwstydem, jakby rzecz najnaturalniejszą, najuczciwszą w świecie.
— Możesz tam sobie jeździć, — dodał — możesz nawet czasem westchnąć na moją arystokrację i surowość. Rotmistrz będzie sprzyjał otwartym twoim staraniom; a zresztą spuść się na mnie: chodzi tylko o zyskanie czasu. Panienkę moglibyśmy wydać za kogokolwiek, choćby za Wacława; dla niego byłaby to przepyszna partja!
Wyborny ten projekcik tak w dumę wbijał hrabiego, że mu się aż usta uśmiechnęły. Sylwan, użyty za komparsa, trochę był zawstydzony; ale że mu ten środek dawał w ręce sposób pomszczenia się nad szlachtą, która dotąd śmiała mu się opierać, przyjął go ochotnie.
Po tak otwartem wywnętrzeniu, nie było już co mówić dalej, zamilkli chwilę. Hrabia zadzwonił, by zawołano Smolińskiego; zdawało się to odprawą dla Sylwana, który chciał odejść, ale go ojciec zatrzymał.
— Zostań, hrabio, — rzekł — zobaczysz, jak się robią interesa; trzeba, żebyś się z niemi oswajał.
Sylwan więc pozostał na kanapie, a ojciec wyszedł do pierwszego pokoju, usłyszawszy otwierające się drzwi, chód i chrząkanie, odznaczające Smolińskiego.
Smoliński był w niewesołem trochę położeniu, bo go niespodziany powrót hrabiego schwytał na samych przyborach do odjazdu. Jak z walącego się domu wszyscy uciekają, tak i on, widząc zarysowaną ścianę nad sobą, myślał i poczynał się już wynosić. Hrabia przez swoich szpiegów już o tem wiedział; jadąc, stanął przed karczmą za wioską, gdzie, wedle zwyczaju, Żydka arendarza o wszystko, co się działo, wypytał; udał jednak, że nic nie wie. Tak mu na ten raz wypadało.
— A co! dobrywieczór ci, Smoło! — rzekł. — Widzę, nie spodziewałeś się mnie tak rychło?
Smoliński był zakłopotany widocznie: tarł blade