Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie używała w okolicy, zdobycz tę czyniły jeszcze niezmiernie ponętną. Więcej zapewne było w tem miłości własnej niż innej; ale ileż to gwałtownych namiętności na niej się tylko opiera?
Aż miło było spojrzeć na wózek i zaprzęg rotmistrza: wszystko jak z igły! Nejtyczanka nie była tą prostą bryczką, jakie to niegdyś pod tem nazwaniem chodziły; ale czemś wytwornem jak cacko, wylakierowanem, wyświeżonem, błyszczącem, śliczniutkiem, że, zdaje się, nie do użycia, ale do patrzenia ją zrobiono. Oparta na resorach, ze spuszczoną budką, z kolorowemi latarenkami, wachlarzami, dywanami, wybiciem sukiennem i jedwabnem, wyglądała na koczyk i tyle co on kosztowała. Cała rzecz, że rotmistrzowi, jako kawalerowi i tężyznie, nie uchodziło jeździć koczykiem, a wolno było używać nejtyczanki. Cztery szpaki jabłkowite, rzekłbyś, rodzeni bracia, choć na różnych kupione jarmarkach, rwały się z krakowskich chomątów z biało-czerwonemi płatami. Z kozła powoził fornal, przerobiony na krakowiaka sukmaną i czapeczką. W uprzęży, w wózku i koniach widać było dawnego wojskowego, tak to ślicznie utrzymane i ze znajomością rzeczy zdawało się dobrane. Chłopaczek, zkiepska po węgiersku wyczupurzony, siedział na koźle przy woźnicy, wyprostowany jak pod miarą.
Nim się rotmistrz wybrał, nim dojechał, nim groblę w Denderowie przebył, szarym już mrokiem stanął pod karczmą, gdzie dopiero wdziawszy wonny frak i poprawiwszy ostatecznie włosy, powolnie ku dworowi zmierzał. Droga wiodła ponad samym ogrodem: furtka od niego wychodziła na gościniec; mijając ją, pan Powała ujrzał hrabinę, która wyglądała i zdawała się go wzywać; wysiadł więc i, odesławszy konie wołyńskim zwyczajem do karczmy (bo tu nigdzie gościnnej stajni, choćby z próżnemi żłobami nie znajdziesz), powitał ją z dosyć smutną miną. Smutek rotmistrza niezmiernie różnie dawał się tłumaczyć.