Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sylwan powoli wyszedł i powrócił do siebie w najgorszym humorze.
Biedni byli słudzy, biedne psy jego tego wieczora!


Tego samego wieczora, o mroku nadchodzącym, Cesia siedziała przy fortepianie i brzdąkała na nim jedną ręką, wyciągniona w krześle, trzymając przed sobą na uwięzi Wacława, który myślą biegał gdzieś daleko.
Milczenie przedłużało się już od kwadransa, przerywane tylko piosenką, którą niedbale przygrywała niekiedy Cesia, coraz to oczy ogniste podnosząc na młodego człowieka, któremu oliwy do ognia już nie potrzeba było dawać: płomień był widoczny.
Bo pierwsza miłość zawsze jest jak ogień po długiej suszy wrzucony, straszliwa i pożerająca; później, któż nie zna historji tego uczucia i nie umie się w niem kierować? W początku wszystko w niem tajemnicą, niespodzianem, strasznem, bolesnem, a obok boleści są też i dziwne, wielkie rozkosze, które się już nigdy nie powtórzą w życiu. Pierwsza i ostatnia są najsilniejsze pewnie: jedna chwyta nas jak niespodziane szczęście, ukazując niezgłębione przepaści wiekuistych rozkoszy; drugą obejmujemy jak deskę ratunku, bo po niej niema już dla nas nic: głucha pustynia, cisza, grób i śmierć...
Wacław był w cierpieniach i rozkoszach najpierwszego w życiu uczucia, gwałtownego jak wybuch wulkanu, co wstrzymany w przepaściach ziemi wstrząsa górami i łamie zastygłą jej skorupę. Uczucie to tak silne, bo pierwsze, z którem postąpić sobie nie umiał, musiał taić w sobie, musiał z niem walczyć nieustannie, by nie dać mu się objawić.
Cesia, której to było nie pierwszą miłością, ale próbą uczucia, ale snem przepowiednim, igrała ze wzbudzoną namiętnością, jak się bawi z ułaskawionem dzikiem zwierzęciem pan jego. Gdy ją taił Wacław, wy-