Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wan poszedł do hrabiny. Znalazł ją przechadzającą się wielkiemi krokami po pokoju sypialnym, pełnym woni, błyskotek, kwiatów, fraszek, i wystrojoną jak obraz cudowny.
— A! nareszcie! Dzieńdobry ci i dobrywieczór.
Sylwan przywitał matkę po angielsku: w jego świecie wszyscy byli równi i powitanie okazało poufałość, nie uszanowanie.
— Głowa mnie boli okrutnie! — rzekł, padając na kozetkę.
— I nie dziw! — odparła, śmiejąc się przymuszenie, matka. — Vous faites des folies.
— Ja? cóż to jest?
— Całe sąsiedztwo za boki się trzyma, śmiejąc z ciebie.
— Ze mnie? cóż to takiego?
— Jedyny jesteś! Vous ne nous doutez même pas?
Sylwan doskonale się domyślał, ale udawał, że nic nie wie.
— Jakże, proszę cię, szaleństwa wyrabiasz dla jakiejś tam szlachcianeczki, którejbym ja może za pierwszą garderobianą wziąć nie chciała...
Qui vous a conté cela? To jakieś plotki...
Mais mon Dieu! Wszak Wieluńska była na mszy (hrabina umówiła się, że nie wyda rotmistrza i złoży to na służące). Wszyscy się brali za boki, gdyś z temi paniami rozmawiał i wsadzał je do powozu...
— Wieluńska to mówiła?
— Powiadam ci, wszyscy umierali ze śmiechu.
— Z czegóż? — odparł Sylwan gniewnie. — Nikt się ze mnie nie śmiał i śmiać nie może, bobym to srodze ukarał.
Matka ruszyła ramionami.
— Pomiarkuj naprzód, co robisz. Wobec tysiąca oczu kompromitujesz się w sposób najdziwniejszy dla jakiegoś drapichrósta. C’est inoui! Zapominasz, kto jesteś! Nic nie mówię nigdy za inne szaleństwa, bo mogę ich nie widzieć i nie wiedzieć o nich, a zatem nic mi do tego, ale to już zanadto...