Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbladła, serce jej bić zaczęło okrutnie.... Pola widząc wrażenie, zatrzymała się chwilę, zamilkła....
— Ale czyż z mojej przyczyny! — zawołała — to być nie może!
— Myślcie co chcecie — ja nie wiem — ja patrzę, ja go znam i przed N. Panną bym przysięgła, że umiera z miłości. Wy byście — któż wie? jedném słowem, uśmiechem, nadzieją wyleczyć go mogli! a jeśli nie to mu choć śmierć osłodzić. — On sam, opuszczony, biedny, tęskny, powoli tak gaśnie jak lampa bez oliwy, w której się knot wypala.... Miejcie nad nim litość! miejcie litość a Bóg wam to nagrodzi.... On umrze... a wy będziecie szczęśliwi....
Celina wzruszona, słuchając płakała... dłońmi cisnęła skroń, rzucała się po pokoju, opierała o ścianę, a słowa na odpowiedź znaleść nie mogła. W ostatku zbliżyła się do Poli i ścisnęła ją za rękę.
— Mówże — mów! co ja mam począć! a! jeśli w tém wina moja, nie chcę jej mieć na sumieniu.... Jeśli nie późno jeszcze... jam gotowa... poświęcić się.... Tak, kochałam go — ale miłość ta przeszła... ja nie wiem... jam niewinna. Miłość się nie nakazuje i nie wyzywa do woli.
— A! tak! panienko moja — dodała Pola — ale litość i miłosierdzie mieć potrzeba zawsze.... A to tak dobry i tak biedny człowiek!
Złożyła ręce jak do modlitwy, zdając się błagać za niego.