Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A! co za spotkanie szczęśliwe — zawołała hrabina sama, która bądź co bądź dla którejkolwiek z córek pragnęła pozyskać pana Stanisława — chociaż poetę....
Staś kłaniał się milczący, zamyślony, nieprzytomny, jak człowiek znagła ze snu zbudzony.
— Panu zawsze ulubiona ta grobowa droga, odezwała się Cecylja.
— Ale ja sądzę, że od tego wypadku — dodała matka, powinienbyś się pan nie narażać na wieczorne powietrze i więcej się oszczędzać.
— O! ja jestem zupełnie zdrów — rzekł Stanisław machinalnie stając przy pannie Cecylij i podając jej rękę — mnie nic nie szkodzi.
Hrabina i Fanny rzuciwszy słów kilka ku ogólnej rozmowie, poszły nieco przodem, Staś ociągając się został sam z uszczęśliwioną Cesią.
— Pan jesteś dziwnie smutny — odezwała się po chwili towarzyszka.
— Z natury byłem takim od dzieciństwa, odpowiedział poeta. Myliłby się, ktoby to przypisywał wpływowi chwilowemu. Radość, wesele, śmiech rażą mnie, zniechęcają ku tym, którzy je okazują — nie pojmuję wśród tej ziemi i życia tak smutnych i zagadkowych, nawet jednego usprawiedliwionego uśmiechu — prócz gorzkiej ironij. — Ludzie weseli nie widzą dalej nad — dziś.
— Ale czy wpatrywanie się w jutro zakryte, jest zdrowém? spytała Cesia. — Jutro Boże, dziś tylko nasze.