Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Masz waćpan słuszność! odparł Tatko.
— Ale ja mam zawsze słuszność! rozśmiał się Wacio.
Tatko uważnie nań popatrzał.
— Ja ojca waszego znałem — rzekł cicho.
— Wkłada to na pana obowiązek, żebyś się synem opiekował, który bardzo opieki wszelkiej potrzebuje, odparł Wacio, przyszedł bowiem do Rzymu, niewiadomo czy z talentem ale niezawodnie bez butów, z dziurawemi kieszeniami i straszną surowizną w żołądku. Wystaw sobie pan od granicy same sałaty i warzywa!
Tatko się śmiał. — Cóż myślisz w Rzymie?
— Jestem pęzlator... niewiele umiem, ale ogromną mam odwagę, jutro gdyby mi dano salę do malowania w Watykanie, przyjąłbym bez namysłu....
— Odwaga coś znaczy — uśmiechnął się stary.
— Teorję sztuki znam na palcach, i gdyby te palce równie praktykę znały... byłoby doskonale....
— Jaki jest pański rodzaj?
— Mój...? ja wszystkie rodzaje kocham, na wybór jeszcze się nie mogłem jakoś zdecydować.... Żal mi historji, gdy się biorę do krajobrazu, a natury gdy się wezmę do historij. — Rzeczywistość i ideał wabią mnie na przemiany... pociągnę chyba na węzełki.
— Ale ku czemu serce się skłania!
— A! panie! westchnął Wacio — niestety, najwięcej ku próżniactwu. Gdybym mógł na sofie, z cygarem, założywszy nogi do góry po amerykańsku,