Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sku dziewiczym. On, wydał się jej zestarzałym i czegoś tak nieszczęśliwym, iż serdeczne w niej obudził współczucie. Turska, z wielką zręcznością zająwszy się gospodarstwem zostawiła ich — trochę samych.
— Czy Bernardek — a raczej pan Behhnahhd nie chory? zapytała kuzynka. Czego jesteś tak mizerny i taki smutny?
Nie mogąc się przyznać do prawdziwej przyczyny smutku, Marszałkowicz odpowiedział ni to ni owo. Anzelmka zaczęła go bawić tem co ją bawiło samą — muzyką nowościami książkowemi, wspomnieniami krajów, po których z ciocią podróżowała i w których przebywała... Bernard słuchał, ale myślą był gdzie indziej.
Jednakże to szczebiotanie, ten głosik, który mu szczęśliwsze lata przypominał, tak żywo poruszył go i rozrzewnił... Anzelmkę uderzało, iż wszystko, nawet najweselsze myśli, w nim się odbijały jakąś tęsknotą i zwątpieniem.
— E, panie Bernardzie — zawołała w końcu — ja pana takim zamyślonym i smutnym nie lubię... Musiałeś się tu sam jeden znudzić... tu słyszę nie ma towarzystwa... ja pana biorę w kontrybucyę... i rozruszam...
Nieprawda ciociu — my pana Bernarda musimy z tej melancholii uleczyć...
— Koniecznie — dodała Turska — ale na to potrzeba kuracyi bardzo scisłej... i codziennego oglądania pacyenta. My tu także tak jak same, bo do nas mało kto przychodzi... Więc proszę, jak najczęściej.
— Co najmniej dwa razy na dzień! podchwyciła Anzelma — a tak!
Bernard się uśmiechnął, wymawiając się jakiemiś interesami.
— Ale jakież kuzynek możesz mieć interesa... jeśli jakie są — to Prozorowicz je ułatwi.
Chociaż zawsze zamyślony i nie swój, Bernard pod wpływem wesołego humoru cioci Turskiej i oży-