Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klin klinem.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złożył rękę misternie... i popatrzył na zdziwionego Bernarda.
— Niech mnie pan posłucha dobrze, z uwagą, i przyrzecze — punkt w punkt...
Marszałkowicz patrzał coraz bardziej zdumiony — burgrabia usiadł przy nim.
— Wysłuchajcież mnie z uwagą — począł — panna Anzelma jest najbliższą krewną waszą, można powiedzieć niemal, żeście się państwo wychowali razem, dopóki ciocia Turska jej nie wzięła i nie zajęła się dokończeniem edukacyi... Pan jesteś z nią jak z siostrą.
— Tak, ale ona od lat trzech wychowywała się za granicą i ja jej nie widywałem wcale — w tym wieku kobiety tak się zmieniają, że nie wiem czybym ją poznał.
Rozśmiał się Prozorowicz.
— Ale!... poznasz ją pan... i ona pana — Anzelmę nasza pani kocha jak córkę... przez nią można dokazać rzeczy nadzwyczajnych!!!
— Ale to dziecko! — zawołał Bernard.
— Piękne dziecko lat blizko osiemnaście...
Bernard ramionami ruszył.
— Przecież panience takiej młodej w taką sprawę nawet się wdawać nie wypada... i cóż ona może..
— A kiedy marszałkowicz wyrokujesz niechcąc mnie wysłuchać — rzekł urażony Prozorowicz. — Racz pan mnie posłuchać... Pannie Anzelmie nie trzeba mówić nic, nie trzeba jej o to prosić... Ona i ciocia Turska jak pana będą widywały często, jak poznają żeś pan nieszczęśliwy, cierpiący, jak marszałkowicz zyszczesz sobie protektorkę w Turskiej... zobaczysz! nawrócą i mamę, kobiety jak farmazony, mosanie — między sobą najlepiej wiedzą jak do siebie przemówić.
Uchowaj Boże, abyś pan rozwodził przed niemi żale... to nawet nie wypada... ale trzeba bywać, zbliżyć się, nadskakiwać — a reszta sama przyjdzie.
Prozorowicz silił się na te argumenta, choć widać było że sam pono w ich siłę nie wierzył i że one